Strona www to narzędzie sprzedaży, a nie wizytówka – Daniel Jeziorski o tym, czy strona powinna być ładna
Daniel Jeziorski to doświadczony ekspert WordPress, który od lat wspiera twórców cyfrowych, przedsiębiorców i freelancerów w tworzeniu nowoczesnych, funkcjonalnych stron internetowych pod marką Ten od WordPressa. Pomaga przekuć pomysły w przejrzyste i estetyczne realizacje, które przyciągają uwagę odbiorców i sprzedają. Jego wiedza techniczna idzie w parze z wyczuciem marketingu oraz UX, dzięki czemu każda strona powstaje z myślą o realnych rezultatach. Daniel znany jest z partnerskiego podejścia, prostego tłumaczenia zawiłości technologicznych i skutecznych rozwiązań dostosowanych do potrzeb twórców online.
Początki z WordPressem
Sebek od Meta Ads: Zacznijmy od początku – jak trafiłeś do świata WordPressa i dlaczego akurat ta technologia stała się Twoją specjalizacją?
Daniel Jeziorski: Do WordPressa trafiłem najpierw z czystej ciekawości – tworząc swojego pierwszego bloga, danieljeziorski.pl, gdzie opisywałem swoje projekty i eksperymenty z technologią. Później, już w agencji SEO, zajmowałem się optymalizacją techniczną stron klientów. W praktyce oznaczało to pracę na setkach witryn, z czego większość była oparta właśnie o WordPressa.
To była dla mnie najlepsza szkoła. Widziałem, jak bardzo różne potrafią być realizacje – od stron pisanych przez programistów od zera, przez te zbudowane na pagebuilderach, aż po kreatywne miksy wszystkiego naraz. Standardem były instalacje przeładowane wtyczkami i rozwiązaniami, które zamiast pomagać, często spowalniały lub komplikowały stronę.
W agencji mieliśmy też swoje procedury i zabezpieczenia, które miały chronić klientów przed „zepsuciem” strony przez przypadek. Z perspektywy czasu widzę jednak, że czasem ta nadmierna kontrola odbierała WordPressowi jego największy atut – elastyczność i łatwość zarządzania treścią.
Z biegiem lat coraz bardziej zagłębiałem się w to narzędzie. Tworzyłem własne fragmenty kodu do szybszej pracy, uczyłem się, jak upraszczać procesy, a później szkoliłem z tego nowych pracowników. I tak już zostało – dziś WordPress to centrum mojego biznesu.
W pracy łączę doświadczenie techniczne z edukacją klientów. Mam własny zestaw sprawdzonych narzędzi i licencji agencyjnych, materiały wideo pokazujące obsługę systemu, a także autorskie rozwiązania, które ułatwiają codzienną pracę z WordPressem – zarówno mnie, jak i moim klientom.
Sebek: Jak wyglądały pierwsze miesiące po założeniu „Ten od WordPressa”? Jakie były największe wyzwania i jak sobie z nimi radziłeś?
Daniel: Początki „Ten od WordPressa” sięgają jeszcze czasów, gdy pracowałem w agencji SEO. Wtedy zacząłem prowadzić kolejnego bloga, na którym pisałem o WordPressie i różnych projektach. W pewnym momencie trafiłem na Mirka Burnejko i jego Szkołę Bloga – to był przełom. Zacząłem publikować bardziej świadomie, budować swoje konto na Instagramie i myśleć o marce osobistej.
Zbliżał się czas pisania pracy inżynierskiej, a frustracja z pracy na etacie rosła. Postanowiłem więc odejść, skupić się na uczelni i rozwoju własnego brandu. Problem w tym, że miałem wtedy zakaz konkurencji… więc finansowo był to bardzo odważny (żeby nie powiedzieć: nierozsądny) moment.
Firmę zarejestrowałem dopiero wtedy, gdy wiedziałem, że będę mieć klientów. Pierwsza klientka przyszła z Instagrama – i do dziś współpracujemy. (Agnieszko, jeśli to czytasz – pozdrawiam!).
Największym wyzwaniem na początku była sprzedaż. Jako typowy specjalista wierzyłem, że wystarczy pokazywać swoją wiedzę i umiejętności, a klienci sami się pojawią. Jak pewnie wiesz – nic bardziej mylnego. Od marketingu do sprzedaży prowadzi długa droga, a w moim przypadku największą blokadą była głowa. Po prostu nie chciałem sprzedawać.
Skupiałem się na narzędziach, nie na człowieku po drugiej stronie. Dopiero kurs sprzedaży u Mirka Burnejki i książki Marcina Osmana pomogły mi przełamać te przekonania. Zrozumiałem, że sprzedaż to nie wciskanie, tylko pomaganie – pod warunkiem, że naprawdę wiesz, komu i w czym możesz pomóc.
Drugim wyzwaniem był brak niszy.
Mimo że od początku powtarzano mi: „zniszuj się, mów do konkretnej grupy” – ja nadal mówiłem do wszystkich. Nawet inwestowałem w portale z ofertami, które kosztowały mnie kilka tysięcy złotych i zwróciły się tylko częściowo. Koszt pozyskania klienta? Ponad 1000 zł. Lekcja bolała, ale była potrzebna.
Z czasem zaczęliśmy kierować komunikaty do konkretnej grupy – marek osobistych i twórców online. Dzięki temu zrozumiałem, że narzędzia, które wykorzystuję, mogą być przewagą, ale nie punktem wyjścia. Dziś mówimy językiem problemów naszych klientów, a nie funkcji WordPressa. (Choć mamy landingi również pod to).
Z czasem, gdy firma zaczęła rosnąć i pojawił się zespół, przetestowaliśmy różne nisze i lead magnety (i dalej testujemy). Część z nich została, część odpadła. Ale to właśnie te pierwsze miesiące, z wszystkimi błędami i eksperymentami, zbudowały fundament pod to, jak dziś działa „Ten od WordPressa”.
Sebek: Ze swojego doświadczenia wiem, że najtrudniejsze w prowadzeniu biznesu jest pozyskiwanie klientów. Jak Ty sobie z tym radziłeś na początku i jak teraz?
Daniel: Tak, to prawda – i jak już wspominałem, sam miałem z tym sporo problemów. U mnie proces pozyskiwania klientów zaczynał się dość klasycznie. Stworzyłem pierwszy lead magnet – ebook „Skuteczna strona WWW”, który z czasem stał się produktem płatnym.
Od samego początku budowałem też newsletter, który dziś jest jednym z najważniejszych kanałów w moim biznesie. To właśnie on edukuje potencjalnych klientów, a później naturalnie przekształca ich w klientów – zarówno usług, jak i kursów.
Od zawsze podstawą mojego marketingu był organiczny ruch. Publikowałem treści w social mediach (na początku Instagram, Facebook, Pinterest), dbałem o SEO, bloga, wizytówkę Google Moja Firma i landing page’e pod lokalne frazy.
I co ciekawe – do dziś zdarza mi się pozyskiwać klientów właśnie z okolic siedziby firmy, mimo że działam głównie online. Dziś ten proces jest znacznie bardziej uporządkowany:
- LinkedIn to obecnie mój główny kanał. Regularnie publikuję tam posty edukacyjne, dzielę się opiniami klientów i swoimi przemyśleniami. Zbieram rekomendacje, promuję lead magnety i buduję relacje z osobami, które są blisko mojej branży.
- Od kilku miesięcy działają też kampanie reklamowe, które w stały sposób powiększają listę mailingową. Dzięki temu system automatyzacji maili robi swoje – wysyła sekwencje edukacyjne i utrzymuje relację z nowymi subskrybentami.
- Efekt? Regularne, jakościowe zapytania o współpracę bez konieczności „gonienia” klientów.
Bardzo ważnym kanałem są dla mnie również partnerzy biznesowi i stali klienci. Wielu z nich stało się moimi ambasadorami. Z partnerami współpracuję na zasadach prowizyjnych – wynagrodzenie ustaliliśmy w oparciu o rzeczywisty koszt pozyskania klienta innymi kanałami, więc ostatecznie każdy jest zadowolony.
Dziś mogę śmiało powiedzieć, że to właśnie połączenie marketingu edukacyjnego, automatyzacji i ciągłego budowania relacji biznesowych daje najlepsze efekty.
Zobacz też: Praca, zaangażowanie, konsekwencja i marka budują wielkie biznesy – Marta Idczak bez filtra
Strona nie musi być ładna
Sebek: Specjalizujesz się w tworzeniu stron dla twórców online. Jak wygląda Twoje podejście do tego, żeby strona nie była tylko „ładna”, ale rzeczywiście przyciągała klientów od pierwszego dnia?
Daniel: Zawsze powtarzam, że strona to nie wizytówka, tylko narzędzie sprzedaży i komunikacji. Dlatego w pracy z twórcami online zaczynam nie od projektu graficznego, tylko od zrozumienia, jak działa ich biznes – co sprzedają, do kogo mówią i jaką ścieżkę przechodzi ich klient.
Dopiero na tej podstawie projektuję układ i strukturę strony.
Zamiast pytać: „Jak ma wyglądać strona?”, pytam: „Jak ma działać?”. Bo w świecie twórców online to różnica między ładną stroną, a stroną, która zarabia.
Od pierwszego dnia skupiam się na tym, żeby strona:
- miała jasny przekaz i cel – odwiedzający musi w kilka sekund zrozumieć, kim jest twórca i co może mu zaoferować,
- była szybka i intuicyjna, szczególnie na telefonie,
- była przygotowana pod SEO i konwersję, z przemyślanym układem i treściami,
- była zintegrowana z narzędziami, których klient już używa (newsletter, kursy, płatności itp.), żeby można było działać od razu po wdrożeniu.
Oczywiście na końcu zbieramy też wytyczne stylistyczne i często współpracujemy z designerami, żeby projekt był spójny z marką.
Ale – i to bardzo ważne – w naszej głównej grupie docelowej tworzenie „pięknych stron z wodotryskami” po prostu się nie sprawdza. Tacy klienci często chcą jednocześnie, żeby taka strona była tania i błyskawiczna, a przy tym pomijają aspekty biznesowe.
Efekt? Strona może wyglądać dobrze, ale nie działa. A dla mnie współpraca, która nie przynosi efektów klientowi, to coś, czym nie można się chwalić.
Dlatego wolę projekty, które mają realny wpływ na biznes – nawet jeśli są proste wizualnie, ale skuteczne w działaniu.
Sebek: Na jakie wskaźniki zwracasz uwagę podczas weryfikacji, czy strona „działa”? W jaki sposób nasi czytelnicy mogą zweryfikować swoją stronę i znaleźć ewentualne żółte lub czerwone flagi?
Daniel: To zależy – bo strona może być w sieci, działać technicznie bez zarzutu, a mimo to kompletnie nie spełniać swojej roli biznesowej. Obstawiam, że obaj myślimy tu o wynikach, czyli o tym, czy strona realnie sprzedaje i wspiera marketing.
Podstawą jest analityka. Mam na myśli nie tylko Google Analytics 4, ale też mapy cieplne (np. Microsoft Clarity), które pokazują, jak użytkownicy faktycznie korzystają ze strony. To pozwala szybko ocenić, czy ludzie klikają tam, gdzie chcemy, czy po prostu scrollują i wychodzą.
Najprostszy test, jaki zawsze proponuję klientom, to pytanie: „Jeśli dziś wyłączysz wszystkie swoje kanały marketingowe, zostawiając tylko stronę – czy pojawi się jakakolwiek sprzedaż albo zapytania?” Jeśli odpowiedź brzmi tak, to w uproszczeniu można uznać, że strona działa. Ale w praktyce rzadko jest to takie proste.
Dlatego weryfikując stronę, patrzę na kilka poziomów:
1. Dane ilościowe – czyli:
- liczba wejść na stronę,
- czas spędzony na stronie i liczba odwiedzonych podstron,
- wypełnienia formularzy, dodania do koszyka, zakupy,
- ścieżki użytkowników (czy docierają tam, gdzie chcemy).
2. Dane jakościowe / techniczne – czyli:
- czy formularze faktycznie działają i wysyłają wiadomości,
- czy na stronie można podjąć różne typy konwersji (nie tylko zakup, ale np. zapis na newsletter, pobranie materiału, kontakt),
- czy proces zakupu lub wysyłki zapytania jest prosty i intuicyjny,
- czy strona ładuje się szybko (do 3 sekund) i dobrze wygląda na każdym urządzeniu,
- czy w ogóle pozyskuje ruch organiczny (tu pomaga Google Search Console).
Czerwone flagi to brak efektów biznesowych mimo ruchu – czyli gdy strona generuje odwiedziny, ale nie zamienia ich w zapytania czy sprzedaż.
Żółte flagi to problemy techniczne, brak mikrokonwersji, zbyt skomplikowane formularze, nielogiczna nawigacja czy wolne ładowanie się strony.
Nie zawsze każda firma potrzebuje zaawansowanego SEO czy lejków, ale każda powinna umieć odpowiedzieć na jedno pytanie: „Czy moja strona faktycznie pomaga mi zarabiać?”
Bo jeśli nie – to niezależnie od designu, mamy do czynienia z czerwoną flagą.
Od freelancera do firmy
Sebek: Jak wyglądał proces przejścia z modelu freelancera do firmy z 3-osobowym zespołem? Na jakim etapie rozwoju zdecydowałeś się na delegowanie zadań?
Daniel: Przez kilka lat działałem jak typowy freelancer – wszystko ogarniałem sam, czasem podzlecając pojedyncze rzeczy, których nie byłem w stanie robić: grafiki, teksty, maile i czasem reklamy (jednocześnie informując o tym klienta). Od początku naturalnie oddawałem księgowość, bo to był obszar, który po prostu nie wnosił wartości w moją pracę.
Z czasem jednak zaczęło się to rozrastać. Kiedy liczba faktur urosła do tego stopnia, że samo ich zbieranie i pilnowanie zestawień stało się problemem, zatrudniłem pierwszego asystenta. To była prosta decyzja – potrzebowałem kogoś, kto pomoże mi ogarnąć powtarzalne zadania administracyjne i uwolni mi trochę przestrzeni.
Dopiero później, po rozmowach z Mirkiem Burnejko, zdecydowałem się „zaryzykować” i ogłosić pierwszą rekrutację na niepełny etat. To był przełomowy moment – końcówka 2024 roku.
Byłem wtedy w punkcie, w którym po raz kolejny osiągnąłem sufit przychodów z usług, maksymalnie ograniczając czas pracy operacyjnej. Jednocześnie czułem, że jestem na granicy swojej wytrzymałości. To był ten moment, w którym zrozumiałem: albo coś zmieniasz, albo stoisz w miejscu.
Zacząłem więc delegować – od zadań prostych, powtarzalnych i takich, które byłem w stanie dobrze wytłumaczyć. Z czasem okazało się, że to nie tylko oszczędność czasu, ale też sposób na rozwój firmy. Dziś pracujemy w trzy osoby i dopiero teraz czuję, że naprawdę buduję biznes, a nie tylko realizuję projekty.
Sebek: Czy znalezienie odpowiednich ludzi do współpracy było trudnym zadaniem? Popełniłeś jakieś wpadki rekrutacyjne? W jaki sposób znajdujesz osoby, które będą nie tylko dobre technicznie, ale też odpowiedzialne i rozumiejące Twoją filozofię pracy?
Daniel: Nie było to łatwe, ale na pewno łatwiejsze niż znalezienie klientów na początku prowadzenia firmy. Głównie dlatego, że tym razem miałem już zaplecze – markę osobistą, newsletter i społeczność, z którą byłem w stałym kontakcie. To ogromnie ułatwiło proces.
Rekrutację zacząłem właśnie od moich odbiorców newslettera. Nie miałem jeszcze sprecyzowanego stanowiska – nie wiedziałem, czy potrzebuję specjalisty, czy raczej asystenta. Uznałem, że po prostu zobaczę, kto się zgłosi.
Przygotowałem formularz zgłoszeniowy, w którym zebrałem najważniejsze informacje, poprosiłem o oczekiwania finansowe, a w mailu rekrutacyjnym jasno opisałem moje wartości i sposób pracy. Poprosiłem, żeby aplikowały tylko te osoby, które czują, że im to pasuje.
Oczywiście spłynęło sporo propozycji typowo B2B – takich, które skutecznie mnie zniechęciły, bo od razu było widać brak dopasowania mentalnego. Ale pojawiło się też kilka naprawdę sensownych zgłoszeń. Z około 10 kandydatów odbyłem dwie rozmowy – i zatrudniłem jedną osobę.
Od początku przyjąłem założenie, że najważniejsze są wspólne wartości i odpowiedzialność, a nie to, czy ktoś zna każde narzędzie na wylot.
Umiejętności technicznych można się nauczyć – ale zaangażowania, komunikacji i etyki pracy już nie. I tak dołączyła do mnie Julia – i to była jedna z najlepszych decyzji tamtego roku.
Sebek: Jaki był Twój największy błąd w pierwszych latach działalności i czego Cię nauczył?
Daniel: To trudne i ciekawe pytanie, bo z perspektywy tych kilku lat nie powiedziałbym, że popełniłem jakieś „krytyczne błędy”. Raczej po prostu popełniałem mnóstwo małych błędów, które były mi potrzebne, żeby dojść tu, gdzie jestem teraz. Każdy z nich czegoś mnie nauczył – zarówno o biznesie, jak i o sobie.
Jeśli jednak miałbym wskazać jeden konkretny, to byłby to brak refleksji nad liczbami i przekonanie, że klienci „sami przyjdą”. Na początku byłem skupiony na projektach, jakości i relacjach – ale nie na tym, co dzieje się w firmie pod względem finansowym. Dbałem o to, żeby na koncie coś się pojawiało, ale nie kontrolowałem przychodów, pipeline’u czy rentowności.
Efekt był taki, że zdarzały się miesiące, w których zarabiałem dosłownie kilka tysięcy złotych – mimo że pracowałem cały czas. Nie miałem wtedy ani nowych projektów, ani świadomości, że właśnie „leci pusty miesiąc”.
Po prostu czekałem, aż coś się wydarzy – a że miałem wtedy oszczędności, to nie odczuwałem presji. Dziś wiem, że to był błąd strategiczny.
Nie dlatego, że brakowało mi pracy, tylko dlatego, że nie patrzyłem na dane. Teraz mam wdrożony CRM, który pozwala mi na bieżąco monitorować, na jakim etapie są projekty i jakie przychody mogę przewidzieć w kolejnych tygodniach. To daje mi spokój i realną kontrolę nad firmą – coś, czego wcześniej zdecydowanie mi brakowało.
Wycena usługi
Sebek: Na rynku można spotkać się z ogromną rozpiętością stawek – od 500 zł do kilkudziesięciu tysięcy za projekt. Jak nauczyłeś się odpowiednio wyceniać swoją pracę i co decyduje o Twojej cenie?
Daniel: Wydaje mi się, że wciąż się tego uczę, ale na pewno jestem już dalej niż większość. Na początku bazowałem na dość prostym schemacie – patrzyłem, ile biorą inni, liczyłem swoje roboczogodziny i próbowałem dojść do „wymarzonej stawki godzinowej”. Działało to… do pewnego momentu. Ale z czasem zrozumiałem, że klienci nie kupują godzin, tylko efekt i spokój.
Dziś cena moich usług to nie jest „stawka za stronę”, tylko suma wartości, które klient dostaje w pakiecie. Wchodzą w to nie tylko same prace techniczne, ale też:
- narzędzia, z których korzystamy (często na licencjach agencyjnych),
- know-how, którym dzielę się już od pierwszego spotkania,
- procesy i dokumenty, które wypracowałem przez lata,
- wsparcie po wdrożeniu, które daje klientowi poczucie bezpieczeństwa,
- oraz drobne, ale istotne elementy jak gwarancja, możliwość płatności w ratach czy zautomatyzowane usługi dodatkowe.
W skrócie – bazujemy na wartości, jaką jesteśmy w stanie wnieść do biznesu klienta, oraz na oszczędnościach, które dzięki nam uzyskuje.
Dobrym przykładem jest u nas optymalizacja SEO. Tworzymy strony zgodnie z dobrymi praktykami technicznymi i strukturalnymi SEO, co często eliminuje potrzebę osobnego audytu czy wdrożenia SEO po stronie agencji. A że wielu moich klientów miało już wcześniej doświadczenia z agencjami, dobrze wiedzą, ile to potrafi kosztować – od kilku do kilkunastu tysięcy złotych, w zależności od skali projektu.
I właśnie ta świadomość wartości sprawia, że coraz częściej przychodzą do nas klienci, którzy nie szukają najtańszego wykonawcy, tylko partnera, który rozumie ich biznes i dostarczy kompleksową usługę czy też wskaże drogę.
Sebek: Łączysz projekty jednorazowe z usługami abonamentowymi. Dlaczego ten model sprawdza się lepiej niż tradycyjne „robimy stronę i żegnamy się”?
Daniel: Kluczowe w tym modelu jest to, że daje mi stabilność finansową.
Dziś wiem, że nawet gdybym przez jakiś czas nie przyjmował nowych projektów, firma nadal działałaby bez problemu właśnie dzięki usługom abonamentowym.
To ogromny komfort psychiczny i biznesowy. Wielu specjalistów i agencji w ogóle nie oferuje takiego wsparcia albo robi to „po łebkach”. A to błąd – bo utrzymanie i rozwój strony, którą sami stworzyliśmy, jest o wiele prostsze (i skuteczniejsze) niż poprawianie projektu po kimś innym.
Poza tym zadowolony klient to najlepszy marketing. Klient, który widzi realne efekty, nie tylko chętniej zostaje z nami na dłużej, ale też poleca nas dalej.
W praktyce często to właśnie z tych relacji długoterminowych pojawiają się kolejne projekty, współprace i rekomendacje.
No i oczywiście dochodzi aspekt finansowy. Utrzymanie klienta kosztuje mnie znacznie mniej niż pozyskanie nowego. Nie muszę inwestować czasu w budowanie zaufania, tłumaczenie procesów, onboarding. Znam jego biznes, wiem, co działa i co można poprawić – więc każda kolejna złotówka wygenerowana z takiej współpracy jest po prostu bardziej efektywna.
Podsumowując: model łączący projekty z usługami abonamentowymi daje powtarzalność, przewidywalność i relacje, które procentują latami.
To zdecydowanie lepsze niż „robimy stronę i żegnamy się”.
Sebek: Używasz Easycart zamiast WooCommerce do obsługi płatności subskrypcyjnych. Czy jest to model, który rekomendujesz wszystkim twórcom online? Jakie widzisz wady i zalety każdego z tych rozwiązań?
Daniel: Ojej… tu naprawdę nie da się wskazać jednego „lepszego” rozwiązania, bo WooCommerce i EasyCart opierają się na zupełnie innej filozofii działania. Jedno to w pełni samodzielna platforma open source, drugie – gotowy system SaaS, który daje ogromną wygodę, ale w zamian za część kontroli.
WooCommerce to rozwiązanie dla twórców, którzy chcą mieć wszystko „na swoim”. Działa na własnym hostingu, więc daje pełną kontrolę nad danymi, wyglądem, funkcjonalnością i procesami płatności. Ale… wymaga to odpowiedzialności. Trzeba dobrać wtyczki do subskrypcji, fakturowania, społeczności czy kursów, dbać o aktualizacje, bezpieczeństwo i kopie zapasowe. To nie jest model „kliknij i sprzedawaj”, tylko system, który trzeba świadomie zaplanować i utrzymywać.
Zaletą WooCommerce jest ogromna elastyczność – można z niego zrobić zarówno prosty sklep, jak i pełnoprawną platformę sprzedażowo–edukacyjną z automatyzacjami, programami partnerskimi i integracją z CRM. Wadą: koszty utrzymania i ryzyko błędów technicznych, jeśli ktoś nie ma wsparcia specjalisty. Nie bez powodu WordPress i WooCommerce należą do najczęściej atakowanych systemów na świecie – mają największy udział w rynku, więc są po prostu atrakcyjnym celem dla botów.
EasyCart z kolei to zupełnie inny model. To rozwiązanie typu SaaS – wszystko działa „z pudełka”. Masz gotowy system płatności subskrypcyjnych, obsługę faktur, mailingi, kody rabatowe i nawet prosty CRM. Nie musisz martwić się serwerem, aktualizacjami ani technikaliami – można dosłownie ruszyć ze sprzedażą w jedno popołudnie.
To ogromna zaleta dla twórców, którzy chcą skupić się na sprzedaży i treściach, a nie konfiguracji systemu.
Ale… są też minusy. Po pierwsze, EasyCart działa w modelu prowizyjnym i abonamentowym, więc w dłuższej perspektywie może być droższy niż WooCommerce. Po drugie, nie masz pełnej kontroli nad infrastrukturą – jeśli platforma zmieni regulamin, prowizje czy sposób rozliczeń, musisz się do tego dostosować. Dlatego polecam EasyCart osobom, które już mają społeczność, sprzedaż i wiedzą, że chcą się rozwijać bez angażowania się w kwestie techniczne.
Podsumowując:
- Jeśli zależy Ci na szybkim starcie i minimalnej obsłudze technicznej – EasyCart.
- Jeśli chcesz mieć pełną kontrolę, skalowalność i własność danych – WooCommerce.
Oba rozwiązania są dobre, tylko dla zupełnie innych typów twórców.
Dlatego przy wyborze warto zadać sobie jedno proste pytanie: czy chcę być właścicielem swojego systemu, czy jego użytkownikiem?
Produkty cyfrowe
Sebek: Przeszedłeś drogę od tworzenia e-booka jako lead magnet do płatnego produktu. Co sprawiło, że zdecydowałeś się na taki kierunek działania? Jakie są tego efekty?
Daniel: Zaczęło się zupełnie niewinnie – od lead magnetu w postaci e-booka o skutecznych stronach WWW. Pierwsza wersja miała około 40 stron i była po prostu praktycznym materiałem edukacyjnym dla osób, które chciały lepiej zrozumieć, jak powinna działać dobra strona. Z czasem jednak ten materiał rozrósł się do ponad 100 stron i kilku dodatków. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to już nie jest darmowy poradnik, tylko pełnoprawny produkt z dużą wartością merytoryczną.
Dlatego zdecydowałem się go przenieść z sekcji „freebie” do sekcji „produktów”.
Dziś ten e-book to właściwie zbiór informacji, które wykorzystujemy przy każdym projekcie dla klientów – coś w rodzaju dokumentu strategicznego, który pomaga przejść przez proces tworzenia strony od A do Z.
Efekt był ciekawy: sprzedaż spadła, ale jakość odbiorców wzrosła. Kupują go głównie moi konkurenci oraz bardzo konkretne firmy, które wiedzą, czego szukają i chcą ułatwić sobie pracę nad nowym serwisem. Dla nich to skrót drogi, który oszczędza tygodnie planowania.
Jednocześnie zrozumiałem, że to nie był idealny lead magnet, bo dawał zbyt dużo wiedzy na start. Dlatego zacząłem testować inne formy – prostsze checklisty, mini-poradniki i krótsze materiały, które wprowadzają w temat, zamiast od razu wyczerpywać go w całości. A sam e-book? Trafił „na półkę sklepową”, gdzie dalej robi swoje – po prostu w innym kontekście.
Sebek: Byłeś współorganizatorem II Konferencji Twórców. Jak doszło do tego, że z twórcy stron stałeś się także organizatorem największego w Polsce wydarzenia dla twórców cyfrowych?
Daniel: To wyszło bardzo naturalnie. Chciałem pomóc koledze z mastermindu przy organizacji konferencji, a przy okazji dotrzeć do grupy twórców online – moich potencjalnych klientów. Promując wydarzenie, promowałem też swoją firmę.
W trakcie konferencji poznałem świetnych prelegentów i wielu twórców. Dla mnie to była ogromna dawka inspiracji i doświadczenie, które pokazało, że czasem warto wejść w projekt nie dla pieniędzy, tylko dla ludzi i perspektywy, którą się dzięki temu zyskuje.
Sebek: Snujesz plany przejścia na model bardziej oparty o produkty cyfrowe, by odzyskać work-life balance. Jak widzisz swój biznes za 2-3 lata?
Daniel: Nie mam konkretnej wizji w stylu „gdzie będę za trzy lata” i szczerze mówiąc – nie do końca wierzę w koncepcję idealnego work–life balance, ale chciałbym mieć nieco więcej przestrzeni na urlopy. Wiem, że jeszcze długo będę pracować i… po prostu chcę to robić.
Natomiast kierunek jest dla mnie jasny: chcę zwiększyć udział produktów cyfrowych – kursów i mentoringów – w przychodach firmy. Widzę, jak bardzo to pomaga moim klientom i jak często realnie zmienia ich biznesy, a czasem nawet sposób myślenia o pracy.
Lubię ten format – dzielenie się wiedzą, wspólne konsultacje i praca z osobami, które chcą się rozwijać. Za 2–3 lata chciałbym, żeby to właśnie edukacja i produkty cyfrowe były głównym filarem firmy, a projekty stron stanowiły bardziej przestrzeń do testowania, inspirowania i kontaktu z rynkiem.
Jak się skontaktować?
Sebek: Gdyby ktoś chciał skorzystać z Twoich produktów lub usług, to jak najlepiej się z Tobą kontaktować?
Daniel: Jestem obecny w kilku miejscach w sieci, więc można wybrać najwygodniejszy sposób kontaktu. Zapraszam na mój LinkedIn i Instagram, gdzie regularnie dzielę się wiedzą o WordPressie i tworzeniu stron.
Można też napisać bezpośrednio na maila: kontakt@danieljeziorski.pl
No i oczywiście zapraszam na moje strony: tenodwordpressa.pl oraz weblymate.com.

Daniel Jeziorski
Twórca marki Ten od WordPressa i właściciel agencji Webly Mate. Pomaga twórcom online budować skuteczne strony internetowe i rozwijać biznesy oparte na wiedzy, społeczności i produktach cyfrowych.
